Słońce
ślizgało się po linii horyzontu oblewając promieniami rozgrzane ulice. Od
zachodu wiał ciepły wiatr, podczas gdy niewysoka brunetka, pospiesznie
zmierzała w kierunku głównej jezdni. Subtelny oddech nieba muskał jej mokre od
słonych łez policzki, wślizgując się pomiędzy długie włosy. Właśnie zakończyła
coś, co liczyło się dla niej najbardziej na świecie, a nade wszystko odniosła
wrażenie, iż rozsypała się do reszty
Wtem tuż obok niej pojawiło się lśniące, kanarkowego
koloru Audi. Kierowca znacząco zwolnił, a uchyliwszy szybę, wyjrzał na
zewnątrz.
– Marisa! – zawołał, z wyrzutem spoglądając na
łzy, które ciekły po jej rozgrzanych policzkach. Wszakże sama dziewczyna nie miała
najmniejszej siły, aby je powstrzymać. – Risa, proszę cię, wsiądź do samochodu.
– Po co? – spytała zerkając rozżalona na niego.
– Nie.
Nic więcej nie mówiąc przyśpieszyła kroku. Na
jej nieszczęście była to wąska, piaskowa i nieruchliwa uliczka, stąd nie miała
sposobności, aby wtopić się w tłum oraz zwyczajnie zniknąć z pola widzenia,
Fabrizio. Westchnąwszy, przetarła dłonią twarz, ścierając zamazujące drogę łzy.
Nie sprzątnięte przez wiatr myśli zagłuszały jego wołanie. Chciała zostawić to
tak, jak było, choć jedynym jej marzeniem był on i jego ramiona.
Nagle żółty samochód zatrzymał się z
piskiem, zagradzając jej drogę.
– Zachowujesz się jak egoistka! – usłyszała,
gdy brunet wysiadł z pojazdu. – Mariso, przepraszam za to, co powiedziałem wcześniej.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że wszystko się zmieniło – kontynuował, zbliżając
się powoli do Passante. – Wiesz? Jesteś mi najbliższa. Najważniejsza dla mnie.
Nie chcę cię stracić – stwierdził, unosząc lekko kąciki ust. – Tak sobie
pomyślałem, i… To się musi udać – dodał stanowczo.
Nim zdążyła zareagować,
Fabrizio zbliżył się i łącząc swoje wargi z jej ustami w namiętnym
pocałunku, dał upust całej nagromadzonej tęsknocie. W jednej chwili poczuła, że
po raz pierwszy w życiu naprawdę się rozumieją.
Dwudziestosześcioletnia
kobieta, z wypisanym uśmiechem na twarzy, spojrzała kolejny raz w stojące przed
nią lustro. Śnieżnobiała, ażurowa suknia ślubna, wykonana w typowo hiszpańskim
stylu z efektownym, przedłużonym trenem, była zwężana pod biustem i idealnie
podkreślała smukłą sylwetkę, Marisy. Lśniące, hebanowe włosy fryzjer ułożył w
kok z luźno wyjętymi kosmykami, w którego następnie Vivienne wpięła długi
welon.
– Mariso – odezwała
się Vivie, stając obok siostry. Zerknęła w odbicie. – Wyglądasz przecudnie. – Uśmiechem
próbowała dodać otuchy Włoszce.
Marisa przeniosła
w pełni zażenowanie spojrzenie na blondynkę ubraną w olśniewającą kremową
sukienkę, opinającą jej ciało niczym druga skóra. Westchnęła, po czym zamknęła
a następnie otworzyła ciemnobrunatne oczy, wpatrując się w Viv w błagalnym geście.
– Boję się – mruknęła
cicho, zaciskając usta. – Jak nigdy wcześniej.
– Wiem – skinęła
lekko głową, równocześnie odgarniając z czoła grzywkę.
– Uhm – westchnęła.
– Och, widzisz? Coś niebieskiego, nowego i starego… – wymieniała, równocześnie
prezentując ów rzeczy. Przy ostatnim wstrzymała oddech: – Te rękawiczki mam po
mamie. Szła w nich do ślubu.
Vivienne spuściła
wzrok, uciekając spojrzeniem na niedaleko stojący stół. Przed czterema laty u
Concetty, wykryto nowotwór, który doprowadził do wczesnej śmierci po niespełna
siedmiu miesiącach walki. Viv doskonale wiedziała jak ogromnym ciosem było
odejście ukochanej małżonki i wzorowej matki, jednakże każdy z rodziny Passante
dzielnie zmagał się z uczuciem pustki.
Postanowiwszy nie
drążyć owego tematu, zerknęła na pannę młodą, po czym ponownie zajęła się układaniem
welonu.
– Hm, a masz coś
pożyczonego? – zapytała po chwili blondynka.
– Słucham? –
spytała Marisa, spoglądając na nią z ukosa.
– Mariso, przecież
panna młoda musi mieć coś starego, coś nowego, coś pożyczonego oraz coś niebieskiego
– roześmiała się Vivie, po czym pochyliła głowę i zaczęła coś rozpinać na
swojej szyi. Chwilę później w dłoni ściskała ładny, cienki łańcuszek ze złota.
– Proszę, weź. – Podała siostrze wisiorek. – To tylko pożyczka – zapewniła od
razu, spostrzegając niepewne spojrzenie Marisy. – Miesiąc temu dostałam go od
Sebastiana, na rocznicę ślubu. Załóż go. – Brunetka skinęła wyłącznie głową, a
po chwili mogła zaobserwować błyszczące złoto połyskujące tuż nad wycięciem
sukni.
– Wspaniały – podsumowała,
uśmiechając się szczerze. – Dziękuję.
W tym samym momencie
do pomieszczenia wszedł pan Passante, ubrany w odświętny garnitur, a za nim
szczupła osiemnastoletnia Clarissa, która ubrana w dobraną, czerwoną sukienkę oraz
wysokie czółenka z pewnością wyglądała na kilka lat więcej, niżeli rzeczywiście
miała.
– Mariso, powinniśmy
już wychodzić – oznajmił Terry, podając jej ramię.
Terrenzio po śmierci
żony, swój czas poświęcał wyłącznie córkom i pracy, podczas gdy utrzymywał, że
nie zamierza ponownie się żenić. Gaia Lazzarini, którą Vivienne spotkała pod
kościołem, spotykała się ze starszym od siebie kucharzem, a Giovanni Falcone
maszerował przez życie w pojedynkę. Davide Santon, jakiego dostrzegła wśród
gości, był zaręczony z dziewczyną o imieniu Hera i w sumie to wszystko, co o
nim wiedziała, bowiem ich kontakt urwał się po pamiętnych wakacjach we
Włoszech. Natomiast, jeżeli chodziło o Vivienne, miała u swego boku kogoś
wyjątkowego, kogoś, kogo pokochała nad życie oraz o kogo się troszczyła w
każdej sytuacji.
Stojąc w ławie
kościelnej tuż obok Sebastiana, trzymającego w ramionach dziecko – ich maleńką,
pięciomiesięczną Haley Chambers – spojrzała w stronę potężnych drzwi katedry,
gdzie właśnie pojawiła się Marisa z Terrenzio.
Gdy rozbrzmiały
pierwsze akordy Marszu Mendelsona, wspomnienia sprzed roku powróciły niczym
bumerang. Doskonale pamiętała dzień, gdy w jednym, z miamskich kościółków,
pastor odczytywał Drugi List do Koryntian, a potem wraz z Sebastianem
wypowiadali przysięgę, którą samodzielnie napisali. Przyrzekali sobie wówczas
cierpliwość w chwilach, gdy łatwo o jej utratę; szczerość, gdy łatwo o kłamstwo
i wyrazili świadomość z faktu, że tylko upływ czasu może dowieść prawdziwego
oddania.
„Podarowałeś mi coś, co nawet trudno
nazwać. Poruszyłeś we mnie coś, o istnieniu, czego nawet nie wiedziałam. Jesteś
i zawsze będziesz częścią mojego życia. Zawsze…” – Janusz Leon Wiśniewski.